Tak dziś jemy – Bee Wilson [Recenzja]
Czy zastanawialiście się kiedyś, ile różnych produktów spożywczych jecie na co dzień?
Czy wybieracie między chlebem żytnim, owsianym, orkiszowym czy zawsze kupujecie tę samą pszenną bułkę (w porywach fantazji – z ziarnami?) Czy jedyne owoce, które lubicie to banany, a na morelach czy porzeczkach nawet nie zawiesicie oka? A może wasza dieta składa się ze „zdrowych” przekąsek typu batoniki proteinowe, a jedyną potrawą, którą potraficie ugotować jest „tiktokowy” makaron z passatą i mozzarellą?
O tym, jak się współcześnie odżywiamy i jak to wpływa na nasze zdrowie, pisze Bee Wilson w swojej książce „Tak dziś jemy”.
Tytuł: Tak dziś jemy |
Autor: Bee Wilson |
Wydawnictwo: Sine Qua Non |
Rok wydania: 2020 |
Ilość stron: 496 |
Tak dziś jemy!
Na przestrzeni wieków zmieniały się nasze zwyczaje żywieniowe. Większości osób na świecie nie grozi już głód, a częste w krajach zaawansowanych gospodarcza jest niedożywienie wynikające z otyłości (tak! otyłe osoby są bardzo często równocześnie niedożywione).
Rozwój technologii rolniczych i metod przechowywania żywności sprawił, że pożywienia mamy w tej chwili aż nadto. Produkty spożywcze dostępne są na każdym kroku i kuszą mnogością kolorów i smaków. W większości jednak jest to jednak pożywienie o nikłej wartości odżywczej. W głównych alejkach supermarketów znajdziemy rzędy półek z przeróżnymi przekąsek.
Wszystkie jednak składają się z tych samych składników: z rafinowanej pszenicy, ziemniaków, ryżu lub kukurydzy oraz cukru i oleju palmowego. Na półce z pieczywem wśród pszennych chlebów i bułek różnym kształcie i wielkości – tkwi samotny żytni chleb (a i tak nie jesteśmy pewni, czy zawiera on wyłącznie mąkę żytnią). W dziale z warzywami i owocami na palcach możemy policzyć, ile znajduje się tam gatunków roślin – królują holenderskie pomidory i międzynarodowe banany – tej samej jednej mdłej odmiany Cavendish (banan tej odmiany to dziesiąty najczęściej spożywany produkt na świecie!).
Gdybyśmy chcieli kupić jabłko – możemy wybierać przeważnie między odmianą Gala a Jonagold. Obie są słodkie i smakują tak samo. Nie kupimy w markecie jabłek Lobo, bo źle się przechowują i mają twardą skórkę. Nie znajdziemy brzydkiej szarej renety, z której babcia robiła pyszną szarlotkę. Konsument lubi miękkie, słodkie i czerwone jabłka bez skazy. Nasz mikrobiom zaś lubi różnorodność.
Te same produkty możemy kupić na całym świecie. Czy jesteśmy w Polsce, w Indiach, czy w Afryce – znajdziemy w sklepach puszkowane słodzone napoje i przeróżne snacki. Producenci przetworzonej żywności zadbali o to, by ich produkty były dostępne na każdej „zapadłej wiosce”.
W ten sposób regionalne produkty i potrawy odchodzą do lamusa. Dzieci wolą chrupki od kukurydzianej polenty z warzywami. Młodzież zjada frytki z hamburgerem, a gardzi gotowanym ziemniakiem z klopsikami w sosie koperkowym.
Z drugiej strony część lokalnych produktów lansowana jest jako „superfoods”, przez co staje się zbyt droga i niedostępna dla miejscowej ludności. Autorka opisuje w jakiś sposób komosa ryżowa (quinoa) – tradycyjne, podstawowe zboże w Andach stało się dobrem luksusowym dla rolników, którzy ją produkują. Przez modę na quinoa (świetnego, dobrze zbilansowanego zboża) jej cena tak wzrosła, że rdzennych mieszkańców po prostu na nią nie stać. Komosą żywią się teraz bogate społeczeństwa zachodnie, biednym rolnikom muszą wystarczyć chińskie zupki z makaronem instant. Niegdyś szczupłe i zdrowe społeczeństwo coraz częściej boryka się z otyłością i chorobami dietozależnymi.
Jemy też nie tylko zbyt mało różnorodnie, ale i zbyt często. Autorka opisuje „instytucję przekąsek”. Nasi przodkowie, z racji zbyt małej ilości dostępnego pożywienia – jadali dość rzadko. Jeszcze 30 lat temu w Polsce jadało się po prostu śniadanie, obiad i kolację, a do szkoły dzieci zabierały dodatkowo kanapkę i jabłko. Dziś jemy praktycznie cały czas. Batonik, chrupki, ciasteczka – wszystko pozornie zdrowe, bo zbożowe. Tłumaczymy sobie, że soki i musy to przecież owoce. Jednak nawet „zdrowe” przekąski „bez cukru” nie są pełnowartościowym posiłkiem.
Fascynujący jest fakt, że niektóre osoby uważają „batoniki proteinowe” za zbilansowane posiłki. Tak naprawdę węglowodanów (czyli cukru) jest w nich więcej niż białka. Bardziej zbilansowana i tańsza (!) byłaby kanapka z sałatą, pomidorem i serem.
Potrafimy zjeść 10 posiłków dziennie w postaci przekąsek i żadnego zwykłego obiadu. Producenci przekąsek wydają ogromne pieniądze na działania marketingowe. Autorka opisuje wielkie koncerny, które w krajach rozwijających się sprzedają na każdym kroku małe paczuszki różnych „snacków”. Przekąski i słodkie napoje w puszkach w biednych krajach stają się wyznacznikiem statusu materialnego i rodzice kupują je dzieciom, żeby nie czuły się gorsze od innych. Dzieci zaś wolą zjadać przekąski niż pożywny tradycyjny obiad.
Do czego prowadzi taki sposób odżywiania? Do zaburzeń metabolizmu węglowodanów i cukrzycy typu 2.
Gdzie się podziały tradycyjne obiady zjadane z rodziną? Zamiast wspólnego wieczornego posiłku składającego się z pożywnej zupy i długo duszonego gulaszu z kaszą i surówką zjadamy w biegu batonika proteinowego, a dzieci dożywiamy jogurcikami pełnymi cukru. W reklamach przecież słyszymy, że jest w nich dużo białka i wapnia. Zamiast ugotować rosół – przygotowujemy zupkę z proszku, tłumacząc się brakiem czasu.
Autorka książki podkreśla fakt, że wymawiamy się brakiem czasu na gotowanie, jednocześnie spędzając godziny na oglądaniu przeróżnych programów kulinarnych (chrupiąc chipsy oczywiście, bo jak to tak – bez przekąski…?). Ekstremalnym przykładem pożywienia są posiłki w płynie. Owszem, są prawidłowo zbilansowane, ale czy dają radość z jedzenia? Czy naprawdę beżowy płyn działa na człowieka tak samo, jak sałatka z czerwonym pomidorem, chrupiącym, zielonym ogórkiem i żółtą papryką. Czy posiłki w płynie to jeszcze jedzenie, czy też po prostu „karma dla ludzi”?
Czy jest na to jakaś rada?
Brzmi to wszystko dość pesymistycznie, jednak autorka twierdzi, że zmierzamy ku kolejnemu etapowi transformacji żywieniowej. Nawet w czasach nadmiaru jedzenia możemy zmienić naszą dietę na zdrowszą – złożoną w większości z różnorodnych warzyw i ograniczającą tłuszcze nasycone i tłuszcze trans.
Potrzebne są do tego jednak działania systemowe. Autorka opisuje udany przykład redukcji otyłości wśród dzieci z Amsterdamu. Udało się to dzięki współpracy władz miasta, szkół, rodziców i nawet restauracji serwujących fast-foody. Dzieci nie mogą przynosić do szkół napojów innych niż woda, a w McDonaldsach w okolicach szkół interwencyjnych – dzieci i młodzież nie kupią niczego innego niż jabłko.
Podsumowanie
Książka „Tak dziś jemy” Bee Wilson, mimo że długa, jest bardzo przyjemna w odbiorze. Napisana prostym językiem i przeznaczona dla czytelnika nieposiadającego specjalistycznej wiedzy na temat żywienia i diet. Książka jest kopalnią popartej badaniami wiedzy (sama bibliografia liczy kilkanaście stron) na temat współczesnych wyborów żywieniowych i produktów spożywczych. Skłania do refleksji nad własnym sposobem odżywiania się i jego wpływem na zdrowie.
Może następnym razem w sklepie wybierzecie morele zamiast bananów? Może przekąski i batoniki staną się dla was świątecznym daniem, a nie codziennością? Może na niedzielny obiad ugotujecie jakieś tradycyjne polskie danie i usiądziecie do niego wraz z rodziną lub przyjaciółmi?
Dietetycy.org.pl » Aktualności » Tak dziś jemy – Bee Wilson [Recenzja]
Dyplomowana dietetyczka, kontynuuje naukę na studiach magisterskich na Uniwersytecie Przyrodniczym w Poznaniu. Zainteresowania: cukrzyca typu 2, insulinooporność, biochemia i epigenetyka. Uwielbia czytać i podróżować.